Moje pierwsze prace (#‎Myfirst7jobs‬)

Przez internet przetacza się dziś bardzo fajny łańcuszek, w ramach którego ludzie opowiadają o swoich pierwszych pracach. Szybko spisałem w notatniku swoje pierwsze zajęcia i myślę, że wyszła z tego całkiem zabawna i przy okazji inspirująca historia.

Zaczęło się od przepoconego stroju wielkiego misia, a skończyło w krawacie na targach w Hong Kongu. Co więcej, pierwszą pracę zarobkową zacząłem w klasie maturalnej technikum, a zaś siódmą skończyłem mniej więcej w momencie ukończenia studiów. Najpiękniejsze jest jednak to, jak to wszystko świetnie złożyło się w jedną całość.

1. Wielki Miś E

Moja pierwsza praca. Przez dwa weekendy z rzędu, od piątku do soboty, przebrany za wieeelkiego misia – maskotkę proszku E – rozdawałem dzieciom cukierki w hipermarkecie. W środku lata.

Miś miał wielką głowę montowaną na drutach, którymi opasane były moje ramiona. Po 15 minutach wszystko mnie bolało i byłem spocony jak nie powiem co… Wypłatę dostałem po trzech miesiącach, ale byłem niesamowicie szczęśliwy z zarobionych ok. 300 zł.

2. Męska wersja hostessy

W trakcie pracy mordęgi w stroju misia poznałem koleżankę, która dwa tygodnie później zadzwoniła do mnie z propozycją awansu 😉 Dzięki temu przez prawie całą klasę maturalną urywałem się w piątki z zajęć i w weekendy zwiedzałem hipermarkety, w który po 10-12 godzin pracowałem jako hostessman częstujący kawą czy jogurtami.

Po kilku miesiącach awansowałem na koordynatora, którego zadaniem było doglądanie hostess, ich zaopatrzenie (by nie musiały opuszczać hali), i raportowanie wszystkiego. Robota marzenie, w dodatku za stawkę o 1-2 zł większą niż hostessy.

3. Złota rączka od komputerów

Karierę w hipermarketach godziłem z jeszcze jednym dodatkowym zajęciem, które polegało na naprawianiu komputerów, wymianach dysków czy przywracaniu do życia Windows 95. Sąsiedzi z osiedla byli skłonni płacić za to naprawdę niezłe pieniądze, a kolejni klienci dzwonili z polecenia.

Do dziś nie wiem dlaczego nie rzuciłem pracy w hipermarketach i nie zostałem weekendowym serwisantem komputerów. Pieniądze dużo łatwiejsze, tylko zamiast młodych hostess emerytki z sąsiednich bloków. 😉

4. Zawodowy fotograf billboardów

W czasach kiedy jedyny aparat cyfrowy w powiecie posiadała moja koleżanka, która dostała go od siostry z USA, dostałem propozycję pracy przy tworzeniu ogólnopolskiej bazy nośników reklamy zewnętrznej. Brzmiało super, ale polegało po prostu na objechaniu całego Śląska, fotografowaniu i katalogowaniu każdego napotkanego billboardu.

Niezaprzeczalnym plusem był służbowy aparat cyfrowy, który po godzinach wykorzystywałem do realizacji swojej nowej pasji. Po ukończeniu zlecenia zostałem bez aparatu, więc z głębi szafy wydobyłem stary analogowy aparat Zenit mojego taty, a za zarobione pieniądze kupiłem kilka książek do nauki fotografii. To był początek jednej z moich największych pasji (po dziś dzień), a pracę przy billboardach załatwiła mi koleżanka od fuchy z Misiem E.

5. Web designer & developer na freelansie

Moja fotograficzna pasja rozwijała się tak dobrze, że zawiedziony kiepskimi komentarzami na Digarcie założyłem w swoim mieście amatorską grupę fotograficzną, w ramach której spotykaliśmy się regularnie w gronie pasjonatów fotografii, robiliśmy wspólnie zdjęcia, a nawet organizowaliśmy w lokalnym Centrum Kultury doroczne wystawy!

Dla naszej grupy stworzyłem stronę internetową, w której podpisałem się w stopce jako wykonawca, a już chwilę później dostałem pierwsze w życiu komercyjne zlecenie na stworzenie strony www dla jednego z oddziałów Centrum Kultury w Knurowie. W krótkim czasie stworzyłem autorski system CMS, zaprojektowałem grafikę, uruchomiłem stronę (która jak się okazuje od ok. 12 lat nadal działa! :D) i skasowałem zawrotną kwotę 500 zł!!!

To była pierwsza cegiełka do zakupu porządnego aparatu cyfrowego.

praca szkocja edynburg

6. Szkocki kelner

Fotografia to jedno z najdroższych hobby. Dlatego szybko doszedłem do wniosku, że w Polsce jako początkujący student chyba nigdy nie zarobię na cyfrową lustrzankę (w tym czasie najtańsze body cyfrowe kosztowało ok. 5000-6000 zł).

Skorzystałem więc z nadarzającej się okazji i wyjechałem na kilka miesięcy do Szkocji. Pracowałem jako kelner w samym centrum starówki pięknego Edynburga. W drodze do pracy i w drodze z pracy nie rozstawałem się z aparatem i często do 10-13 godzin pracy dokładałem kolejne 5-6 poza domem, które spędzałem na eksplorowaniu okolic. Było ciężko, super intensywnie, ale też niesamowicie ciekawie.

Zdarzało się, że napiwki zdobyte w ciągu jednego dnia były większe niż miesięczne zarobki na promocjach w hipermarkecie. Więc ciężką pracę, spanie na materacu w salonie u rodziny i małą ilość snu wynagrodziłem sobie między innymi zakupem nowiutkiej cyfrowej lustrzanki już kilka dni po powrocie do Polski.

Zanim wyjechałem ze Szkocji, szefowa restauracji w której pracowałem zaproponowała, że jeżeli tylko mam ochotę to praca w przyszłym roku jest już dla mnie zaklepana. Z tej możliwości oczywiście skorzystałem. Dzięki wypracowanej dobrej opinii, w następnym roku bez trudu załatwiłem pracę w tej samej restauracji mojej dziewczynie, a dziś żonie Ali.

praca hong kong

7. Specjalista od zabawek edukacyjnych

Niecałe dwa tygodnie po powrocie ze Szkocji wylądowałem na rozmowie kwalifikacyjnej w poważnej firmie. Wywiad z szefem IT przebiegł w przyjaznej atmosferze, a nawet trochę poobgadywaliśmy kilku profesorów z wydziału, na którym ja i pan przepytujący studiowaliśmy.

Drugą, trudniejszą część stanowiła rozmowa po angielsku, która jak łatwo się domyślić poszła śpiewająco. W końcu przez ostatnie kilka miesięcy harowałem jako kelner praktycznie bez kontaktu z językiem polskim. W tym czasie zdarzało się, że zaczynałem myśleć po angielsku.

Tym sposobem gładko zdobyłem posadę Product managera odpowiedzialnego za tworzenie wielojęzycznych zabawek edukacyjnych. Zdobyłem niesamowite doświadczenie, odwiedzałem Hong Kong i Chiny, a potem…

8, 9, 10…

…niemal dwa lata pracy nr 7. zbiegły się z końcówką studiów i coraz mocniejszym poczuciem, że moim miejscem pracy powinien być Internet, i że chcę wziąć sprawy w swoje ręce. To już oczywiście historia na inny wpis.

Puentą historii o moich pierwszych pracach niech będzie to, że warto po prostu coś robić, być miłym dla ludzi, dawać z siebie 200%, a ciekawe okazje i nowe możliwości pojawią się same. Wtedy wystarczy tylko odrobina odwagi, by z nich korzystać i ruszać naprzód w nieznane.

Komentarze: 7

  1. Fajny tekst i fajna historia. Czasem nie zdajemy sobie sprawy, że drobnostki, które spotykają nas w życiu, później bardzo się przydają, a czasem są nawet kluczem do sukcesu w zupełnie innej branży.

    1. Dokładnie Łukaszu! To się chyba tak modnie nazywa Serendipity, czyli szczypta odwagi, przez niektórych nazywanej głupotą, żeby próbować czegoś nowego 😉 …choć wiadomo, że z dzisiejszej perspektywy chciałoby się cofnąć w czasie i przeczytać 10 lat wcześniej jakąś mądrą książkę typu „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi” Dale’a Carnegie

  2. Super tekst! Dodaje skrzydeł! Cały czas mam uśmiech na ustach :)) Jak widać nawet taki niepozorny Miś może wyrosnąć na prawdziwego przedsiębiorcę, spełnionego Męża i Tatę 🙂 Gratuluję!

    1. Dzięki Kasiu! Jak się jest misiem, to ważne żeby być misiem przyjaznym i troskliwym, a nie zrzędą wyjadającą innym misiom miodek z talerzy ;))) Reszta już sama się wydarzy prawda?! 😀

Komentarze są wyłaczone.